16.07.2010


Wyświetl większą mapę

Pierwszy postój w Serbii, tuż za granicą z Bułgarią

Belgrad nocą z okna autobusu

15.07.2010


Wyświetl większą mapę

14.07.2010

Kolejny poranek z kawą i chlebem z miodem. Najbardziej zadziwia nas śniadanie, jakie serwuje sobie Roshi: do miski z herbatą ziołową pokruszył bułkę, dosłodził miodem, wrzucił spory kawał sirene (który jest słony!), wszystko razem pomieszał i nie zauważając naszych skonsternowanych spojrzeń zapytał, czy chcemy skosztować. Wykręciłyśmy się mówiąc, że jadłyśmy właśnie chleb z miodem i nie chcemy psuć tego smaku ;-)

Ten dzień postanowiłyśmy przeznaczyć na przechadzkę po Polkovnik Serafimovo i zrobieniu kilku portretów. Wieś jest zamieszkana głównie przez bardzo otwartych starszych ludzi, którzy chętnie z nami rozmawiali. Pierwszą poznałyśmy gospożę Radkę z gromadką kotów. Chwaliła się, że ma ich 10. Porobiłyśmy jej i kotom kilka zdjęć, porozmawiałyśmy, a ona traktując nas niczym rodzone wnuczki dała nam po 10 leva na słodycze i swój adres abyśmy przesłały jej zdjęcia i napisały list. Później poznałyśmy przy cerkwi gospożę Marię. Wpuściła nas na zwiedzanie i dała nam po ikonce św. Jerzego – patrona owej cerkwi. Okazało się, że to nie było ostatnie spotkanie z gospożą Marią. Jakiś czas później spacerując po coraz dalszych okolicach wsi natknęłyśmy się na dom, przed którym rosły malwy. Ja zażyczyłam sobie zdjęcie z tymi kwiatami, gdyż moje 2 imię Malwina pochodzi od nich ;-), lecz nagle z domu wychodzi Maria i mówi, że nam da kwiaty z ogródka. Gdy zorientowała się, że już nas zna, zaprosiła nas na kawę. Nie mogłyśmy odmówić, a poza tym strasznie byłyśmy ciekawe jak ma w domu. Gospoża poczęstowała nas rodopską banicą, która różni się tym, że zamiast sera jest wypełniona ryżem i zalała kawę…"tri v edno" A więc i w Rodopach odchodzi się od tradycji na rzecz wygody ;) . Potem przyszła "przyjaciółka" Marii na ploty i oczywiście obie wypytały nas o to, u kogo i gdzie mieszkamy. Tak się akurat stało, że na wierzchu miałyśmy notatnik z adresami, telefonami i nowo poznanymi słówkami. Notatnik nieopacznie wdarł się w ręce ciekawskiej gospoży Marii, która w ramach odnowienia wiejskich znajomości postanowiła zadzwonić do gospoży Wani i pochwalić się, że gości nas u siebie. Czułyśmy się okropnie!

W drodze powrotnej spotkałyśmy jeszcze dwóch dziadków koszących trawę. Nie omieszkali się wypytać nas o pochodzenie, oraz opowiedzieć kilka anegdotek z czasów swojej młodości. Jakoś udało nam się uwolnić od dziadków i wrócić do gospoży Wani, aby wytłumaczyć się jej z naszej przygody. Wania na szczęście śmiała się z całej tej historii i kazała nam się nie przejmować.

Po całodziennym łażeniu po Polkovnik Serafimovo i rozmawianiu po bułgarsku byłyśmy już nieźle wykończone, lecz to nie był koniec przygód na ten dzień. Już przez cały wieczór wszyscy nam mówili, że przyjdą na kolację zaprzyjaźnieni muzycy. Ucieszyłyśmy się, że posłuchamy ich na żywo i potańczymy choro. I rzeczywiście – na początku było fajnie, grali na gajdzie i bębenku, ale potem djado Ivan postanowił nas zeswatać z tymi muzykami i w tym celu posadził ich koło nas i bacznie obserwował ;D Przy pierwszej lepszej sposobności uciekłyśmy do naszej chatki z pająkami (same, bez rosłych rodopskich chłopców;-)

MK

13.07.2010


Wyświetl większą mapę


Poranek na rodopskiej wsi. Rosa na trawie i niesamowity widok na przeciwległe pagórki, pokryte chatami. Gdy schodzimy do kuchni, gospoża Wania parzy nam kawę po turecku z prawdziwym mlekiem prosto od krowy i kładzie na stole różne rodzaje miodów do chleba na śniadanie. Reszta, po obfitej kolacji zakrapianej rakiją nie jadła śniadania, ewentualnie niektórzy zjedli miskę szkembe – odpowiednik polskich flaczków, które ponoć idealne leczą ból głowy po imprezach ;-). My natomiast ucieszyłyśmy się z chleba z miodem. Poranek przeminął w dość leniwej atmosferze na siedzeniu w knajpie oraz zwiedzaniu muzeum historycznego w Smolianie, a po południu pojechaliśmy na wycieczkę do Pesztery -jaskini, oraz malowniczej wioski Sziroka Lyka. Niestety, z racji tego, że dzień był upalny nie zabrałyśmy ze sobą ciepłych ubrań do jaskini i okropnie zmarzłyśmy. Jaskinia też nas nie zachwyciła, więc byłyśmy trochę zawiedzione;p Na szczęście ogrzałyśmy się w Szirokiej Lyce na herbatce ziołowej i rodopskim obiedzie złożonym z patatnika i kaczamaka. Wieczorem gospoża Wania znowu przygotowała ogromną kolację, na którą przyszli znów inni przyjaciele. Tym razem spałyśmy w innym miejscu – starej chacie wujka stojącej w sąsiedztwie. Chata naprawdę nas zachwyciła! Na wystrój i wyposażenie składały się stare pamiątki po wujku. Na ścianie wisiały stroje ludowe, na kuchennych półkach bułgarska ceramika, naczynia do parzenia kawy. Najbardziej podobały się nam rodopskie torby. Gdy powiedziałyśmy o tym gospoży Wani, od razu poszła poszperać w szafce, lecz niestety nie miała już więcej takich toreb. Za to podarowała nam po serwetce haftowanej w oryginalny wzór prosto z Rodop;-) Bardzo byłyśmy zadowolone, że mogłyśmy spać w tej chacie, gdyż w końcu miałyśmy trochę spokoju i mogłyśmy rozmawiać tylko po polsku. Naszej radości nie przyćmiły nawet olbrzymie pająki przechadzające się na podłodze w pokoju;-)

MK

12.07.2010


Wyświetl większą mapę

Jedziemy w Rodopy!

Jeszcze poprzedniego wieczoru Roshi i jego żona Svetla powiedzieli nam, że zamierzają wybrać się w odwiedziny do kumów - Stefana i jego holenderskiej żony Mary, którzy przyjechali z Holandi do rodziny w Rodopy. Rano spakowałyśmy najpotrzebniejsze rzeczy i wyszliśmy na stację benzynową łapać stopa, gdyż Roshi w Svetla nie posiadali samochodu, a w odległe rodopskie wsie żaden autobus nie dojeżdża. Do końca nie wiedziałyśmy, gdzie tak właściwie jedziemy i co zobaczymy na miejscu, oraz u kogo będziemy nocować. Sama podróż stopem była niezwykle ciekawa, miałyśmy okazję poobserwować sobie prawdziwych ludzi rodopskich rodem z książek Hajtova ;) Do wioski Polkovnik Serafimovo trzeba było zjechać z głównej drogi za Smolianem, a następnie wdrapać się na wzgórze do chatki gospoży Wani – matki przyjaciół naszych hostów. Tam poznałyśmy też resztę rodziny, czyli djada Ivana – męża gospoży Wani, jej synów i licznych przyjaciół. Wieczorem na niewielkim tarasie z widokiem na góry wszyscy zasiedliśmy przy stole zastawionym bułgarskimi przysmakami: syrmi, szopska sałata, sirene, pieczone cukinie... Nie zabrakło oczywiście rakiji! Gospoża Wania opowiadała nam o różnych ziołach i przyprawach, oraz wtajemniczała nas w przepisy bułgarskiej kuchni. Była to nasza pierwsza bułgarska uczta, która jak się później okazało miała trwać przez trzy wieczory...

MK


11.07.2010


Wyświetl większą mapę

W niedzielę rano poszłyśmy na dworzec i razem z Veskiem czekałyśmy na autobus, który miał nas zawieźć do Płowdiwu. W sumie na początku trochę nie lubiłyśmy Veska za to, że wszystko komentował zdaniem „o majko, e tova e cirk!” i nie wiedziałyśmy czy ma nas już dość i najchętniej pozbyłby się dwóch „małolat” z Polski, które spadły mu nagle na głowę. Jednak później doszłyśmy do wniosku, że był to jego specyficzny sposób bycia i że w gruncie rzeczy bardzo nas polubił:-) My jego zresztą też i pewnie nigdy nie zapomnimy rozmów o przepowiedni Majów (w którą Vesko wierzył), naturalnej medycynie (o której godzinami oglądał filmy) i życiu w Kazanłyku 30 letniego chłopaka, który po pracy wychodzi na piwo z 20 letnimi znajomymi a wieczorami idzie skorzystać z łazienki do swojej rodziny. Tylko koniecznie bez papierosa, bo mimo, że zaczyna dzień od trzech papierosów na śniadanie to nigdy w życiu nie stanąłby z papierosem przed swoim tatą…

Około południa byłyśmy w Płowdiwie. Pogoda była bardzo ładna i zdecydowałyśmy się spędzić cały dzień w mieście a wieczorem jechać pociągiem do Asenowgradu gdzie miałyśmy nocować u kolejnego Bułgara… Oprócz zwiedzania zabytkowej części Płowdiwu sporą część dnia spędziłyśmy w parku. Było naprawdę gorąco. Chciałyśmy również zobaczyć pomnik na wzgórzu, ale pani w biurze informacji ostrzegła nas żebyśmy nie chodziły tam same. Podwieczorek (pyszne tureckie desery!) zjadłyśmy na schodach przed małym sklepikiem otworzonym przy meczecie.

Wieczorem byłyśmy w Asenowgradzie. Znalazłyśmy jakąś małą knajpkę i jedząc frytki posypane białym kozim serem próbowałyśmy dodzwonić się do Roshiego. Miał on przenocować nas w Asenwogradzie przez jeden dzień. Niestety kolejna próba nawiązanie połączenia telefonicznego kończyła się niepowodzeniem. Było już późno, zaczynało się ściemniać i w końcu otworzyłyśmy przewodnik i zaczęłyśmy przeglądać oferty tanich hoteli. Okazało się, że najtańszy znajduje się po drugiej stronie miasta. Czyli musimy dojść do dworca pociągowego, a później gdzieś skręcić. Do dworca znałyśmy drogę, zabrałyśmy plecaki i ruszyłyśmy w drogę. Jak doszłyśmy na dworzec poczułyśmy, że nie mamy siły na dalsze szukanie i musimy zrobić sobie małą przerwę. Przy okazji zagadałyśmy do taksówkarzy czy daleko jeszcze do tego hotelu. Kierowca powiedział nam, że hotel zamknęli i nie mamy po co tam iść. Trochę się załamałyśmy, ale znalazłyśmy kolejny w miarę tani hotel w przewodniku i zapytałyśmy pana taksówkarza czy może tam zadzwonić i zapytać czy mają wolne pokoje. Taksówkarz na szczęście zgodził się zadzwonić ze swojego telefonu. Ucieszyłyśmy się bo miałyśmy nadzieję, że recepcjonista w rozmowie z rodakiem zaoferuje coś taniego. Jednak myliłyśmy się, cena od osoby wynosiła 40 lewa. Kierowca powiedział nam, że nic tańszego nie znajdziemy… Teraz to już naprawdę się załamałyśmy. Ale ostatkiem sił zapytałam kierowcę czy byłby tak miły i pożyczył mi telefon żebym mogła zadzwonić do Roshiego. Nasze polskie telefony wciąż nie łapały bułgarskiej sieci. Próbowałam wyjaśnić taksówkarzowi o co chodzi w couchsurfingu, ale tylko popatrzył na mnie dziwnie i powiedział, że dobrze, ale to on zadzwoni do tego Roshiego. Na szczęście od razu udało mu się nawiązać połączenie i po chwili wyjaśnienia umówiliśmy się za godzinę w kawiarni w centrum. Odetchnęłyśmy, podziękowałyśmy taksówkarzowi za pomoc, zarzuciłyśmy plecaki i już drugi raz tego dnia szłyśmy z dworca kolejowego w Asenwogradzie w kierunku centrum. Około 22:30 przyszedł po nas Roshi ze swoją żoną. W mieszkaniu trochę rozmawialiśmy i umówiliśmy się, że jutro ustalimy jak długo u nich zostaniemy i co będziemy robić. Ale zanim położyłyśmy się spać wykąpałyśmy się w łazience z wanną:D

AM

10.07.2010





Rano okazało się, że czerwone plamy na Marty nodze to rozdeptane wiśnie, a krem od Veska to lawendowy kosmetyk, który każdy mieszkaniec Kazanłyku ma w łazience:D

W mieście spotkałyśmy Hrista. Nie pojechał do Turcji bo spędza czas ze swoją dziewczyną, którą poznał wczoraj i zauroczył się w niej od razu. My tymczasem spędzałyśmy czas u Veska. Byłyśmy kolejny raz u rodziny Veska i poznałyśmy tam jego młodszą siostrę. Długo zastanawiałyśmy się ile ona ma lat. Na początku widziałyśmy tylko jej różowo-pluszowy pokój. W malutkim pokoju stały dwa wielkie przyrządy do ćwiczeń i dwa biurka, a na nich komputer i sporych rozmiarów telewizor. Na szafkach z maskotkami ustawione były lakiery do włosów i flakoniki z perfumami. Myślałyśmy, że być może w pokoju mieszkają dwie siostry jedna w wieku przedszkolnym, a druga z liceum. Jednak pokój zamieszkiwała jedna osoba, bardzo sympatyczna nastolatka - siostra Veska. Większość czasu w Kazanłyku spędzałyśmy włócząc się po mieście. Byłyśmy nie tylko w muzeach, ale również na bazarze gdzie poznałyśmy bardzo miłych ludzi. Oczywiście kupiłyśmy liczne produkty z płatków róży i z lawendy:-) Na straganie upolowałyśmy również bardzo ładną bluzkę z kolorowym haftem. Co prawda wyprodukowana w Chinach, ale cieszyłyśmy się, że będziemy mogły już w Krakowie zakładać bluzkę z bułgarskim motywem…Ja swoją zostawiłam dla siostry, a Marta założyła bluzkę podczas naszego pobytu w Rodopach gdzie staruszki zagadywały nas na ulicy czy ta bluzka ma typowy polski folklorystyczny wzór…No fakt, po zastanowieniu kolorowe kwiatki na bluzce raczej są podobne do naszych wzorów:-) Mamy zatem bluzkę z Bułgarii wyprodukowaną w Chinach z polskim motywem…”trifedno:-)”

AM