Wyświetl większą mapę
We wtorek nie musiałyśmy się martwić o bilety i dzień przeznaczyłyśmy na wycieczki. Poszłyśmy na dworzec autobusowy i po godzinnej próbie ustalenia co skąd odjeżdża o której i gdzie wsiadłyśmy w miejski autobus i pojechałyśmy pod Muzeum Astra. Wiedziałyśmy, że stamtąd kursuje tramwaj w stronę pobliskiej wsi. Przewodnik opisywał ją jako bardzo urokliwą rumuńską wioskę. Postanowiłyśmy, że udamy się tam, a później spróbujemy gdzieś dalej pojechać. Niestety nasz plan spalił na panewce kiedy tramwaj wciąż nie przyjeżdżał a my po godzinnej wędrówce przez las znalazłyśmy się poza Sybinem i nagle drogę zajechało nam auto, z którego spozierało na nas trzech rosłych Cyganów. Bieg przez las to zdrowie, ale już drugi raz nie chciałybyśmy tego przeżyć. W końcu trafiłyśmy na dwóch robotników koszących trawę i jakoś na migi próbowałyśmy dowiedzieć się o tramwaj, który miał już dawno jechać. Staruszkowie tylko kręcili głowami i pokazywali nam, że na tramwaj musimy jeszcze długo poczekać. Przy tym strasznie się rozgadali i dopiero po jakimś czasie stwierdziłyśmy, że wracamy na autobus do centrum. Miałyśmy dość lasów i ogromnie zatęskniłyśmy do wielkiego miasta. Tak oto po południu znowu stałyśmy na dworcu autobusowym w Sybinie, znowu godzinę zajęło na ustalanie miejsca, godziny i numeru busu, który odjeżdżał do małej górskiej miejscowości 30km od Sybinu. W końcu kupiłyśmy bilety i siedziały w małym busiku do Cisnadioary.
W Cisnadioarze nie poszłyśmy do starego kościoła na wzgórzu gdyż już przy samym podejściu usłyszałyśmy twardym niemieckim, że wejście po 5 euro. Sprzedawczyni biletów siedziała w cieniu drzewa i wydawało się, że czyha na każdego zbliżającego się turystę. Zignorowałyśmy ją i poszłyśmy w przeciwnym kierunku wgłąb wioski. Andra wspominała, że Cisnadioara zaczyna być miejscem wytchnienia dla co bogatszych mieszkańców Sybinu i wiele jej profesorów kupiło sobie tu ostatnimi czasy domy. Wioska jest faktycznie bardzo malowniczo położona a dogodne połączenia z Sybinem tylko zachęcają do inwestycji. Błądząc po dróżkach doszłyśmy do cmentarza na wzgórzu. Na bramie widniał napis po niemiecku i również groby miały niemieckie napisy.
Wróciłyśmy na mały wiejski rynek i w towarzystwie wielkiego psa zjadłyśmy obiad. Cały czas miałyśmy przy sobie aparaty i przejeżdżający chłopi na nasz widok zaczęli wołać do nas Amerikany, Amerikany. Już nas mylono z Rosjankami, czy Niemkami, ale z Amerykankami jeszcze nam się nie zdarzyło. W miasteczku po raz pierwszych w naszej podróży spotkaliśmy Polaków. Jeździli po Rumunii z małą mapką wydrukowaną z Internetu i na widok naszego przewodnika z uznaniem pokręcili głową z zazdrością:-) Byli strasznie zdziwieni, że podróżujemy same i na dowiedzenia życzyli nam szczęścia w dalszej drodze (i miałyśmy go później naprawdę dużo!). Poradzili nam również, że niedaleko stąd znajduje się kolejna malownicza wioska a stamtąd co godzinę kursują autobusy do Sybinu. Do Cisnadie doszłyśmy piechotą, krętą drogą prowadzącą przez pola i winnice. Miasteczko okazało się dość duże (w porównaniu do Cisnadioary), jednak nie tak malownicze jaki Cisnadioara. Włóczyłyśmy się przez dwie godziny wzdłuż i wszerz miasta, parę razy spotkałyśmy tę samą grupę chłopaków na rolkach, która strasznie chciała sobie z nami zrobić zdjęcie. W miasteczku znalazłyśmy bardzo pyszną cukiernię i kupiłyśmy oranżadę cytrynową z dodatkiem miodu, która smakowała jak ta spod kiosku i była przepyszna! Okazało się, że jest sprowadzana z Mołdawii. Pamiętam, że gdzieś zapisałam sobie nazwę:-)
Do Sybinu wróciłyśmy późnym wieczorem. Kierowca chciał z nami trochę porozmawiać, ale jedyne co udało nam się mu powiedzieć to, to że jesteśmy Polkami, bardzo nam się podoba Rumunia i chcemy nauczyć się rumuńskiego. Bardzo się cieszył i obniżył nam cenę biletu o 2 leje:-)
Idąc z dworca do mieszkania Andry kupiłyśmy arbuza i wino. Okazało się, że nie tylko my miałyśmy taki pomysł… Andrę odwiedziło kilku znajomych. Nie pamiętam już o której poszłyśmy spać, ale wiem, że my zaczęłyśmy mówić po rumuńsku a oni po polsku. Rozmówki to jedna z najlepszych rzeczy, która przyda się w każdej sytuacji, a jeżeli można z nich korzystać przy winie to już w ogóle działają jak intensywny kurs języka:D
AM
W Cisnadioarze nie poszłyśmy do starego kościoła na wzgórzu gdyż już przy samym podejściu usłyszałyśmy twardym niemieckim, że wejście po 5 euro. Sprzedawczyni biletów siedziała w cieniu drzewa i wydawało się, że czyha na każdego zbliżającego się turystę. Zignorowałyśmy ją i poszłyśmy w przeciwnym kierunku wgłąb wioski. Andra wspominała, że Cisnadioara zaczyna być miejscem wytchnienia dla co bogatszych mieszkańców Sybinu i wiele jej profesorów kupiło sobie tu ostatnimi czasy domy. Wioska jest faktycznie bardzo malowniczo położona a dogodne połączenia z Sybinem tylko zachęcają do inwestycji. Błądząc po dróżkach doszłyśmy do cmentarza na wzgórzu. Na bramie widniał napis po niemiecku i również groby miały niemieckie napisy.
Wróciłyśmy na mały wiejski rynek i w towarzystwie wielkiego psa zjadłyśmy obiad. Cały czas miałyśmy przy sobie aparaty i przejeżdżający chłopi na nasz widok zaczęli wołać do nas Amerikany, Amerikany. Już nas mylono z Rosjankami, czy Niemkami, ale z Amerykankami jeszcze nam się nie zdarzyło. W miasteczku po raz pierwszych w naszej podróży spotkaliśmy Polaków. Jeździli po Rumunii z małą mapką wydrukowaną z Internetu i na widok naszego przewodnika z uznaniem pokręcili głową z zazdrością:-) Byli strasznie zdziwieni, że podróżujemy same i na dowiedzenia życzyli nam szczęścia w dalszej drodze (i miałyśmy go później naprawdę dużo!). Poradzili nam również, że niedaleko stąd znajduje się kolejna malownicza wioska a stamtąd co godzinę kursują autobusy do Sybinu. Do Cisnadie doszłyśmy piechotą, krętą drogą prowadzącą przez pola i winnice. Miasteczko okazało się dość duże (w porównaniu do Cisnadioary), jednak nie tak malownicze jaki Cisnadioara. Włóczyłyśmy się przez dwie godziny wzdłuż i wszerz miasta, parę razy spotkałyśmy tę samą grupę chłopaków na rolkach, która strasznie chciała sobie z nami zrobić zdjęcie. W miasteczku znalazłyśmy bardzo pyszną cukiernię i kupiłyśmy oranżadę cytrynową z dodatkiem miodu, która smakowała jak ta spod kiosku i była przepyszna! Okazało się, że jest sprowadzana z Mołdawii. Pamiętam, że gdzieś zapisałam sobie nazwę:-)
Do Sybinu wróciłyśmy późnym wieczorem. Kierowca chciał z nami trochę porozmawiać, ale jedyne co udało nam się mu powiedzieć to, to że jesteśmy Polkami, bardzo nam się podoba Rumunia i chcemy nauczyć się rumuńskiego. Bardzo się cieszył i obniżył nam cenę biletu o 2 leje:-)
Idąc z dworca do mieszkania Andry kupiłyśmy arbuza i wino. Okazało się, że nie tylko my miałyśmy taki pomysł… Andrę odwiedziło kilku znajomych. Nie pamiętam już o której poszłyśmy spać, ale wiem, że my zaczęłyśmy mówić po rumuńsku a oni po polsku. Rozmówki to jedna z najlepszych rzeczy, która przyda się w każdej sytuacji, a jeżeli można z nich korzystać przy winie to już w ogóle działają jak intensywny kurs języka:D
AM
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz