30 czerwca 2010 o 7 rano wyruszyłyśmy w naszą podróż do Bułgarii. Wakacje zapowiadały się długie i pełne słońca dlatego nie spieszyłyśmy się i wieczorami piłyśmy słowackie piwo w malowniczych Koszycach, rozmawiałyśmy o palince i piłce nożnej na balkonie w Debreczynie i spędzałyśmy wiele godzin w kuchni trzech studentek z Sybinu... Do Bułgarii dojechałyśmy w czwartek rano 8 lipca i z dnia na dzień przesuwałyśmy się na południe kraju. I o tej niezwykłej podróży będzie ten blog:-)
01.07.2010
Wyświetl większą mapę
Wczesnym rankiem opuściłyśmy Koszyce, aby dostać się na Węgry. W kasie poprosiłyśmy o bilet w jedną stronę, lecz kasjerka upierając się sprzedała nam w obie. Okazało się, że bilet na trasie Koszyce-Miszkolc jest tańszy w obie strony (6 euro bez zniżki) niż w jedną.
Największy problem miałyśmy z wydostaniem się z Miszkolca. Mimo tego, że byłyśmy tam ok 8 rano już nie było połączeń pociągiem do Debreczyna – jednego z większych i ważniejszych węgierskich miast. Oprócz komunikacji międzymiastowej miałyśmy również problem z komunikacją międzyludzką. Jak wiadomo, języka węgierskiego w żaden sposób nie można zrozumieć, a nikt z obecnych tego ranka na dworcu Węgrów nie był w stanie nam pomóc w innym języku. W końcu na migi porozumiałyśmy się jakoś z paniami na poczcie, które dały nam do zrozumienia, jak można dostać się na dworzec autobusowy. I to dopiero początek konfrontacji kultury słowiańskiej z madziarską;-) Po dokładnym przejrzeniu zawartości portfeli zorientowałyśmy się, że zostało nam tylko kilka drobnych forintów. Trzeba było natychmiast poszukać kantoru, lecz... zanim do jakiegoś dotarłyśmy pytałyśmy bez skutku chyba z 10 osób;-D
Po nie lada sukcesie, jakim było znalezienie kantoru zjadłyśmy zasłużone śniadanie w Tesco i kupiłyśmy jakoś bilety do Debreczyna (1830 forintów).
Upalny dzień w Debreczynie spędziłyśmy głównie na pluskaniu się w licznych fontannach i obserwowaniu ludu węgierskiego.
Węgry słyną ze znakomitych zup, więc po długich poszukiwaniach wstąpiłyśmy do niepozornego baru na, jak się później okazało pyszną zupę gulaszową.
Wieczorem pojechałyśmy do naszej couchsurferki Very - bardzo sympatycznej Węgierki, która razem ze swoim chłopakiem poczęstowali nas wyśmienitą domową palinką. Chłopak Very mieszka w oddalonej o ok 70 km rumuńskiej Oradei i za każdym razem, gdy do niej przyjeżdżał musi cofać godzinę na swoim zegarku. Zakochani czasu nie liczą ;-)
Na zdjęciu: fontanna z Turulem - ważnym symbolem narodowym Węgrów. Bardzo spodobała mi się definicja Turula podsunięta mi przez Asię: "Turul – skrzyżowanie gęsi z orłem, mityczny ptak węgierski, bardzo melancholijny jak wszystko na Węgrzech" Krzysztof Varga Gulasz z Turula
MK
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz