03.07.2010

Z Oradei wyjechałyśmy jeszcze przed południem. Niestety jedyny pociąg, którym mogłyśmy się dostać do Sybinu (nie tracąc całego dnia na przejazd), należał raczej do tych droższych. Akurat najmniej zależało nam na klimatyzowanym wagonie, ale innego wyjścia nie było. Humory trochę poprawił nam fakt, że miejsca miałyśmy przy stoliku. Nasz przedział był raczej pusty dlatego rozłożyłyśmy się na wszystkich czterech fotelach i zrobiłyśmy dość duże śniadanie zajmując cały stolik:-) Na jednej z kolejnych stacji do przedziału wszedł młody chłopak. Dość długo krążył między fotelami, aż w końcu bardzo nieśmiało wyjaśnił nam na migi, że zajęłyśmy jego miejsce. No tak, pociąg cały pusty, a on akurat musi usiąść tam gdzie miał przykazane na bileciku. Szybko posprzątałyśmy cały nasz kram i jakoś ścisnęłyśmy się z plecakami koło siebie. Chłopak przez całą drogę zerkał na nasze przewodniki (niezastąpione wydawnictwo Bezdroża!), na nasze kanapki i plecaki. Pociąg sunął przez środkową Rumunię, my starałyśmy się jakoś uchwycić coraz to ładniejsze krajobrazy i jak najszczelniej owinąć się chustami. Klimatyzacja działała na całego, mimo że od jakiegoś czasu niebo zachmurzyło się zaczął padać deszcz. Zbierałyśmy się właśnie żeby wysiąść na najbliższej stacji kiedy nasz współpasażer łamanym angielskim wyjaśnił, że pracował kiedyś z Polakiem i strasznie chciałby odwiedzić nasz kraj, na koniec życzył nam miłej podróży i udanego zwiedzania Rumunii:-)

Około 16 dojechałyśmy do Medias, miasta w centrum Siedmiogrodu. W przewodniku przeczytałyśmy, że jest to urokliwe miasteczko wciąż rzadko odwiedzane przez turystów. Faktycznie, w sobotnie wakacyjne popołudnie byłyśmy tam chyba jedynymi turystkami. Przez cały czas czułyśmy się jak na scenie, wciąż byłyśmy obserwowane przez mieszkańców. Plecaki ciążyły, kropił deszcz więc postanowiłyśmy wdrapać się na starą basztę i popijając kawę poczekać na pociąg do Sybinu. Droga powrotna na dworzec okazała się krótsza niż myślałyśmy. Byłyśmy na miejscu 20 minut przed odjazdem pociągu. A tam czekała na nas wielka niespodzianka w postaci wielopokoleniowej i wielodzietnej rodziny Cyganów, która najwidoczniej zamierzała przenieść się do innego miasta. Staruszki z wielkimi tobołami na plecach, rozbiegane dzieci i ich ojcowie w kapeluszach z papierosem w ustach zajęli cały dworzec, poczekalnię i peron. Jakoś nieswojo nam się zrobiło i nie do końca miałyśmy ochotę bratać się ze spotkanymi podróżnymi… Za bardzo też nie miałyśmy się gdzie podziać, w końcu stanęłyśmy na przystanku autobusowym wśród ludzi czekających na następny kurs. Kwadrans minął, poszłyśmy na peron i próbowały wejść lub raczej wdrapać się do pociągu zawieszonego o dobre pół metra nad ziemią. Nie było łatwo, plecaki… W końcu pociąg odjechał, wypogodziło się i z okien bardzo starego pociągu mogłyśmy oglądać malownicze rumuńskie wioski. Chłopak, który siedział po drugiej stronie przedziału co chwila próbował zrobić nam zdjęcie swoją małą różową cyfrówką. W każdej jednak chwili kiedy odwróciłyśmy się do niego żeby miał lepsze ujęcie, on pospiesznie kierował aparat na widok za oknem... Akurat mijaliśmy niezwykle piękne miasto Copsa Mica i strasznie nas dziwiło co też młody chłopak z Rumunii widzi tam ciekawego do sfotografowania. Copsa Mica to miasto, które straszy już z okien pociągu, czarne kominy i szkielety niedokończonych fabryk, opuszczone budynki w kolorze, tak jak zresztą wszystko dookoła, brudno-czarnym.

W Sybinie byłyśmy około 20, na dworcu czekała na nas Andra. Andrę poznałam na Erasmusie w Niemczech w 2007 roku. Ja, Andra i Eva z Marburga mieszkałyśmy obok siebie w akademiku i po skończonym semestrze wydawało nam się, że znamy się od dziecka i pochodzimy z jednego kraju…pytanie tylko którego? Oczywiście obiecywałyśmy sobie, że wkrótce się odwiedzimy, ale jak to zwykle bywa, czasem ‘wkrótce’ znaczy kilka lat…




Andra zaprowadziła nas do mieszkania, które wynajmuje razem z dwoma koleżankami. Przestronne trzypokojowe mieszkanie mieściło się tuż za Starym Miastem i już od początku mogłyśmy poczuć klimat tego niesamowitego miejsca. Sybin jest chyba najładniejszym miastem jakie zobaczyłyśmy podczas naszej podróży. Andra poczęstowała nas ciorbą a wieczorem poszłyśmy na kawę i długo wspominałyśmy studenckie życie na niemieckim uniwersytecie. Dużo się zmieniło przez te trzy lata, ale my wcale:-) (co chyba jest najlepszym argumentem za pójściem w końcu do fryzjera!:D

AM






Wyświetl większą mapę

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz