Wyświetl większą mapę
Baaaardzo długi dzień...
O 3 nad ranem miałyśmy pociąg do Giurgiu. Szczerze mówiąc trochę nas ta nocna podróż przerażała. Nie wiedziałyśmy jaki podjedzie pociąg i z kim będziemy w przedziale. Na dworcu okazało się, że pociąg jest nowy i wygląda całkiem przyjaźnie. Wyciągnęłyśmy śpiwory, karimaty i przespałyśmy całą trasę. Rano nawet można było zęby umyć w łazience. Do Giurgiu nie dojechałyśmy bezpośrednio, musiałyśmy się przesiąść w Videle. Byłyśmy tam przed 9. Miasto nie było zaznaczone w przewodniku. Nic o nim nie wiedziałyśmy. Kupiłyśmy tylko kawę i banicę na dworcu i trochę musiałyśmy poczekać na pociąg do Giurgiu. Malowniczość Rumunii, która ciągnęła się przez zachodnią i środkową część kraju tu ustąpiła biedzie i rozległym pustym terenom. Mieszkańcy Videle bacznie nam się przyglądali aż do momentu.,w którym weszłyśmy do pociągu. Zdawało się, że pociąg wyjechał prosto z muzeum kolejnictwa… jeszcze przed renowacją. A konduktor, który w bardzo staroświeckim stylu przechadzał się po pociągu wytworną angielszczyzną poprosił nas o bilety:-) W ogóle jest coś szczególnego w pracownikach kolei w Rumunii. Już od przekroczenia granicy z Węgrami odniosłyśmy wrażenie, że wszyscy są podobni do siebie i żyją w trochę w innym kolejowym świecie:-)
Okazało się, że w Girurgiu nie ma żadnego połączenia do Ruse. Bez skutku pytałyśmy kierowców autobusowych i kasjerkę na dworcu kolejowym. Podobno pociągi odjeżdżały z innego dworca, ale żeby się tam dostać też trzeba było znać drogę…W końcu zdecydowałyśmy się na przejście granicy autostopem lub piechotą.
Jednak na początku dobrze byłoby wiedzieć z jakiej strony jest Bułgaria:-) Pytałyśmy się chyba z 10 osób i każda albo nie wiedziała, albo nie potrafiła nam wyjaśnić, albo twierdziła, że musimy jechać pociągiem bo na piechotę jest za długo. W końcu jakoś udało nam się trafić na właściwą drogę. Już prawie dochodziłyśmy do starego przejścia granicznego kiedy z wysokiego bloku nieopodal wybiegła gromadka psów wściekle szczekających na nas i biegnących w naszym kierunku. Na ulicy nie było nikogo, w około puste pola. Marta szybko podniosła rękę żeby złapać stopa i akurat w tym momencie nadjechał jakiś samochód, od razu wsiadłyśmy do środka. Kierowcą był młody chłopak, który postanowił oprowadzić nas samochodem po pięknym Giurgiu… Cały czas coś do nas mówił, ale huczące z głośników techno z podkręconymi basami uniemożliwiało jakąkolwiek komunikację. W ogóle to nie miałyśmy nastroju do rozmowy. Chciałyśmy tylko żeby podwiózł nas pod granicę i odjechał sobie gdzie chce. On jednak, wciąż krążył po mieście i opowiadał nam coś o restauracji na statku gdzie można zjeść dobrą rybę, o dyskotece najlepszej w całej okolicy, do której przyjeżdżają nawet ludzie z Bukaresztu i o mieszkaniach, które wybudowały władze miasta dla młodych ludzi żeby Ci nie musieli przeprowadzać się do większych miast. W końcu podwiózł nas pod granicę, pomógł włożyć plecaki, mrugnął oczkiem i odjechał do swojego Giurgiu. A my powoli kierowałyśmy się w stronę przejścia granicznego. Strasznie padał deszcz, było nam zimno po nocy spędzonej w pociągu i marzyłyśmy o tym, że złapiemy fajnego stopa i wieczorem będziemy już u pierwszej bułgarskiej rodziny…Jednak z minuty na minutę traciłyśmy całkowitą nadzieję na złapanie stopa. Czytałyśmy w przewodniku, że przy granicy bardzo o to trudno, ale jakoś wciąż miałyśmy nadzieję. Dopiero jak doszłyśmy do budki strażnika to wiedziałyśmy, że most będziemy musiały przejść na piechotę. Co jest swoją drogą zabronione, ale przecież nie jesteśmy pierwsze, które o tym wiemy i mimo to szłyśmy w tym kierunku. Strażnik początkowo wyjaśnił nam, że nie możemy przejść mostu pieszo, ale sprawdził nam paszporty i powiedział żebyśmy szły, ale ostrożnie. Wszystkim, którzy mają lęk wysokości nie polecamy tego robić co my. W dodatku lało jak z cebra. Na moście ruch był całkiem spory… tak samo zresztą jak kałuże. Przez całą drogę przeklinałyśmy strażnika, że pozwolił nam wejść na most i jak najbliżej barierki, krok za krokiem zbliżałyśmy się do Bułgarii. Na granicy przywitało nas dwóch celników. Sprawdzili nam paszporty i zaczęli zastanawiać się ile ważymy i ile ważą nasze plecaki, później martwili się, że całkiem zmokłyśmy i na pewno się przeziębimy, my ich zapewniłyśmy że jeszcze dzisiejszego wieczora wypijemy sobie rakijkę i na pewno żaden katar nas się nie chwyci. Mimo ogromnego zmęczenia i mokrych ubrań czułyśmy się świetnie…w kraju, w którym możemy rozmawiać z ludźmi w ich ojczystym języku. Każde wypowiadane zdanie i każde zrozumiane frazy sprawiały nam niesamowitą frajdę. Do centrum dojechałyśmy taksówką. Taksówkarz co minutę krzyczał brawo i nie mógł uwierzyć, że umiemy tak dobrze mówić po bułgarsku. Zawiózł nas pod bank i polecił dobrą knajpę żebyśmy mogły zjeść sobie coś ciepłego. Dał nam też swój adres i telefon gdybyśmy czasem nie miały gdzie spać lub potrzebowały nagłego transportu.
Wymieniłyśmy pieniądze i poszłyśmy do wspomnianej knajpki. Niestety okazało się, że jest jeszcze zamknięta. Zapytałyśmy przypadkową kobietę na ulicy gdzie można tu zjeść coś dobrego, a ona zamknęła sklep, w którym pracowała, zarzuciła sweter i mimo deszczu poszła z nami szukać jakiejś miłej knajpki. Było jeszcze wcześnie i o tej porze wszystkie lokale zastałyśmy zamknięte na cztery spusty. Dopiero po jakiś 30 minutach trafiłyśmy do bardzo wytwornie wyglądającej restauracji. Podziękowałyśmy za pomoc i na początku zamówiłyśmy sobie gorącą herbatę. Na początku myślałyśmy, że tylko na to będzie nas stać, ale po przejrzeniu karty dań zamówiłyśmy jeszcze zupę, drugie danie, kawę i tort. Oczywiście wybrałyśmy same typowe bułgarskie potrawy:-) Wszystko było pyszne, podawane w bułgarskich naczyniach przez dwie bardzo sympatyczne kelnerki, które nie tylko przynosiły nam dania w gorących kociołkach a później nalewały do miseczek, ale również dbały o to, żeby wszystko było podane w odpowiedniej kolejności. Sprawiało to na nas niesamowite wrażenie, stwierdziłyśmy, że resztę dnia spędzimy przy tym stoliku:-) O rachunku w ogóle nie myślałyśmy…kiedy danie kosztuje niecałe 10zł można sobie przecież poszaleć. W sumie na głowę za całość wyszło po 18zł…tyle ile krakowska kawa z muffinkiem.
Było już późne popołudnie kiedy z pełnymi brzuchami poszłyśmy zobaczyć jak wygląda centrum Ruse. Jednak nie miałyśmy zbyt dużo czasu na zwiedzanie. Dziewczyna, która obiecała nam, że nas przenocuje nie odbierała telefonu i nie odpisywała na smsy. Poszłyśmy do centrum informacji, żeby dowiedzieć się gdzie jest najbliższa kafejka internetowa i przy okazji dowiedzieć się o połączenia do Kazanłyku. W kafejce bezskutecznie próbowałyśmy skontaktować się z Borianą. Poprosiłyśmy nawet właściciela kafejki żeby spróbował zadzwonić ze swojego telefonu, ale wciąż nie było odzewu. W końcu zdecydowałyśmy, że Marta szybko pobiegnie do centrum informacji gdzie można było znaleźć tani nocleg a ja spróbuję poszukać noclegu przez Internet. Nagle na moje konto na portalu couchsurfing.org przyszła wiadomość od dziewczyny z Ruse, która też nazywa się Boriana. Napisałam do nie jakiś miesiąc temu z zapytaniem o nocleg, ale odpowiedź doszła dopiero dziś, właśnie w tej chwili „hej, wiem, że późno odpisuję i pewnie macie już gdzie spać w Ruse, ale gdybyście wciąż szukały noclegu dzwońcie do mnie”. Nie mogłam w to uwierzyć. Od razu zadzwoniłam pod wskazany numer i lekko oszołomionej dziewczynie (pewnie nie spodziewała się telefonu:-) wyjaśniłam, że w zasadzie to nie mamy gdzie spać i chętnie skorzystamy z jej gościnności, Boriana podała nam adres i powiedziała żebyśmy przyszły. Właśnie wtedy do kafejki wpadła smutna Marta z informacją, że pomoc turystyczna już zamknięta i nie mamy noclegu. Na szczęście nocleg był już załatwiony.
Boriana mieszka nieopodal rynku i do mieszkania trafiłyśmy bez problemu. Problem tylko w tym, że na drzwiach mieszkań nie było numerów, a my nie wiedziałyśmy jak Boriana ma na nazwisko. Siedziałyśmy na schodach na klatce i zastanawiałyśmy się, do których drzwi zapukać kiedy nagle jedne otworzyły się i na klatkę wyszła jakaś pani. Powiedziałyśmy jej, że czekamy na Borianę, a ona krzyknęła w głąb mieszkania: „Boriana, goście z zagranicy do Ciebie”. Tak właśnie dowiedziałyśmy się za którymi drzwiami mieszka Boriana.
Mieszkanie w Ruse było pierwszym bułgarskim mieszkaniem, które zobaczyłyśmy i długo nie mogłyśmy się do niego przyzwyczaić… Wszędzie leżały ubrania, słoiki, stare gazety, kartony i stosy przeróżnych rzeczy rzuconych nie w kąt pokoju, ale na środek salonu. W rogu tego wszystkiego siedział straszy pan i patrzył w telewizor. Boriana przywitała nas w piżamie. Powiedziała, że od rana jeszcze nie zdążyła się przebrać. Zaprowadziła nas do swojego pokoju, narzuciła jakieś prześcieradło na łóżko i powiedziała żebyśmy się rozgościły. Ona w tym czasie poszła do kuchni przygotowywać coś do jedzenia na przyjście znajomych. Popatrzyłyśmy na siebie z Martą i w jednej chwili powiedziałyśmy to samo zdanie: „gdzie my do cholery jesteśmy?!” Nie wiem do tej pory co takiego było w tym mieszkaniu, ale najchętniej wyniosłybyśmy się z niego jak najprędzej. Powiedziałyśmy Borianie, że jesteśmy strasznie zmęczone i położymy się spać, po czym obmyśliłyśmy plan, że jutro o poranku wyjdziemy na pociąg do Kazanłyku, który odjeżdża o 7 rano.
AM
Okazało się, że w Girurgiu nie ma żadnego połączenia do Ruse. Bez skutku pytałyśmy kierowców autobusowych i kasjerkę na dworcu kolejowym. Podobno pociągi odjeżdżały z innego dworca, ale żeby się tam dostać też trzeba było znać drogę…W końcu zdecydowałyśmy się na przejście granicy autostopem lub piechotą.
Jednak na początku dobrze byłoby wiedzieć z jakiej strony jest Bułgaria:-) Pytałyśmy się chyba z 10 osób i każda albo nie wiedziała, albo nie potrafiła nam wyjaśnić, albo twierdziła, że musimy jechać pociągiem bo na piechotę jest za długo. W końcu jakoś udało nam się trafić na właściwą drogę. Już prawie dochodziłyśmy do starego przejścia granicznego kiedy z wysokiego bloku nieopodal wybiegła gromadka psów wściekle szczekających na nas i biegnących w naszym kierunku. Na ulicy nie było nikogo, w około puste pola. Marta szybko podniosła rękę żeby złapać stopa i akurat w tym momencie nadjechał jakiś samochód, od razu wsiadłyśmy do środka. Kierowcą był młody chłopak, który postanowił oprowadzić nas samochodem po pięknym Giurgiu… Cały czas coś do nas mówił, ale huczące z głośników techno z podkręconymi basami uniemożliwiało jakąkolwiek komunikację. W ogóle to nie miałyśmy nastroju do rozmowy. Chciałyśmy tylko żeby podwiózł nas pod granicę i odjechał sobie gdzie chce. On jednak, wciąż krążył po mieście i opowiadał nam coś o restauracji na statku gdzie można zjeść dobrą rybę, o dyskotece najlepszej w całej okolicy, do której przyjeżdżają nawet ludzie z Bukaresztu i o mieszkaniach, które wybudowały władze miasta dla młodych ludzi żeby Ci nie musieli przeprowadzać się do większych miast. W końcu podwiózł nas pod granicę, pomógł włożyć plecaki, mrugnął oczkiem i odjechał do swojego Giurgiu. A my powoli kierowałyśmy się w stronę przejścia granicznego. Strasznie padał deszcz, było nam zimno po nocy spędzonej w pociągu i marzyłyśmy o tym, że złapiemy fajnego stopa i wieczorem będziemy już u pierwszej bułgarskiej rodziny…Jednak z minuty na minutę traciłyśmy całkowitą nadzieję na złapanie stopa. Czytałyśmy w przewodniku, że przy granicy bardzo o to trudno, ale jakoś wciąż miałyśmy nadzieję. Dopiero jak doszłyśmy do budki strażnika to wiedziałyśmy, że most będziemy musiały przejść na piechotę. Co jest swoją drogą zabronione, ale przecież nie jesteśmy pierwsze, które o tym wiemy i mimo to szłyśmy w tym kierunku. Strażnik początkowo wyjaśnił nam, że nie możemy przejść mostu pieszo, ale sprawdził nam paszporty i powiedział żebyśmy szły, ale ostrożnie. Wszystkim, którzy mają lęk wysokości nie polecamy tego robić co my. W dodatku lało jak z cebra. Na moście ruch był całkiem spory… tak samo zresztą jak kałuże. Przez całą drogę przeklinałyśmy strażnika, że pozwolił nam wejść na most i jak najbliżej barierki, krok za krokiem zbliżałyśmy się do Bułgarii. Na granicy przywitało nas dwóch celników. Sprawdzili nam paszporty i zaczęli zastanawiać się ile ważymy i ile ważą nasze plecaki, później martwili się, że całkiem zmokłyśmy i na pewno się przeziębimy, my ich zapewniłyśmy że jeszcze dzisiejszego wieczora wypijemy sobie rakijkę i na pewno żaden katar nas się nie chwyci. Mimo ogromnego zmęczenia i mokrych ubrań czułyśmy się świetnie…w kraju, w którym możemy rozmawiać z ludźmi w ich ojczystym języku. Każde wypowiadane zdanie i każde zrozumiane frazy sprawiały nam niesamowitą frajdę. Do centrum dojechałyśmy taksówką. Taksówkarz co minutę krzyczał brawo i nie mógł uwierzyć, że umiemy tak dobrze mówić po bułgarsku. Zawiózł nas pod bank i polecił dobrą knajpę żebyśmy mogły zjeść sobie coś ciepłego. Dał nam też swój adres i telefon gdybyśmy czasem nie miały gdzie spać lub potrzebowały nagłego transportu.
Wymieniłyśmy pieniądze i poszłyśmy do wspomnianej knajpki. Niestety okazało się, że jest jeszcze zamknięta. Zapytałyśmy przypadkową kobietę na ulicy gdzie można tu zjeść coś dobrego, a ona zamknęła sklep, w którym pracowała, zarzuciła sweter i mimo deszczu poszła z nami szukać jakiejś miłej knajpki. Było jeszcze wcześnie i o tej porze wszystkie lokale zastałyśmy zamknięte na cztery spusty. Dopiero po jakiś 30 minutach trafiłyśmy do bardzo wytwornie wyglądającej restauracji. Podziękowałyśmy za pomoc i na początku zamówiłyśmy sobie gorącą herbatę. Na początku myślałyśmy, że tylko na to będzie nas stać, ale po przejrzeniu karty dań zamówiłyśmy jeszcze zupę, drugie danie, kawę i tort. Oczywiście wybrałyśmy same typowe bułgarskie potrawy:-) Wszystko było pyszne, podawane w bułgarskich naczyniach przez dwie bardzo sympatyczne kelnerki, które nie tylko przynosiły nam dania w gorących kociołkach a później nalewały do miseczek, ale również dbały o to, żeby wszystko było podane w odpowiedniej kolejności. Sprawiało to na nas niesamowite wrażenie, stwierdziłyśmy, że resztę dnia spędzimy przy tym stoliku:-) O rachunku w ogóle nie myślałyśmy…kiedy danie kosztuje niecałe 10zł można sobie przecież poszaleć. W sumie na głowę za całość wyszło po 18zł…tyle ile krakowska kawa z muffinkiem.
Było już późne popołudnie kiedy z pełnymi brzuchami poszłyśmy zobaczyć jak wygląda centrum Ruse. Jednak nie miałyśmy zbyt dużo czasu na zwiedzanie. Dziewczyna, która obiecała nam, że nas przenocuje nie odbierała telefonu i nie odpisywała na smsy. Poszłyśmy do centrum informacji, żeby dowiedzieć się gdzie jest najbliższa kafejka internetowa i przy okazji dowiedzieć się o połączenia do Kazanłyku. W kafejce bezskutecznie próbowałyśmy skontaktować się z Borianą. Poprosiłyśmy nawet właściciela kafejki żeby spróbował zadzwonić ze swojego telefonu, ale wciąż nie było odzewu. W końcu zdecydowałyśmy, że Marta szybko pobiegnie do centrum informacji gdzie można było znaleźć tani nocleg a ja spróbuję poszukać noclegu przez Internet. Nagle na moje konto na portalu couchsurfing.org przyszła wiadomość od dziewczyny z Ruse, która też nazywa się Boriana. Napisałam do nie jakiś miesiąc temu z zapytaniem o nocleg, ale odpowiedź doszła dopiero dziś, właśnie w tej chwili „hej, wiem, że późno odpisuję i pewnie macie już gdzie spać w Ruse, ale gdybyście wciąż szukały noclegu dzwońcie do mnie”. Nie mogłam w to uwierzyć. Od razu zadzwoniłam pod wskazany numer i lekko oszołomionej dziewczynie (pewnie nie spodziewała się telefonu:-) wyjaśniłam, że w zasadzie to nie mamy gdzie spać i chętnie skorzystamy z jej gościnności, Boriana podała nam adres i powiedziała żebyśmy przyszły. Właśnie wtedy do kafejki wpadła smutna Marta z informacją, że pomoc turystyczna już zamknięta i nie mamy noclegu. Na szczęście nocleg był już załatwiony.
Boriana mieszka nieopodal rynku i do mieszkania trafiłyśmy bez problemu. Problem tylko w tym, że na drzwiach mieszkań nie było numerów, a my nie wiedziałyśmy jak Boriana ma na nazwisko. Siedziałyśmy na schodach na klatce i zastanawiałyśmy się, do których drzwi zapukać kiedy nagle jedne otworzyły się i na klatkę wyszła jakaś pani. Powiedziałyśmy jej, że czekamy na Borianę, a ona krzyknęła w głąb mieszkania: „Boriana, goście z zagranicy do Ciebie”. Tak właśnie dowiedziałyśmy się za którymi drzwiami mieszka Boriana.
Mieszkanie w Ruse było pierwszym bułgarskim mieszkaniem, które zobaczyłyśmy i długo nie mogłyśmy się do niego przyzwyczaić… Wszędzie leżały ubrania, słoiki, stare gazety, kartony i stosy przeróżnych rzeczy rzuconych nie w kąt pokoju, ale na środek salonu. W rogu tego wszystkiego siedział straszy pan i patrzył w telewizor. Boriana przywitała nas w piżamie. Powiedziała, że od rana jeszcze nie zdążyła się przebrać. Zaprowadziła nas do swojego pokoju, narzuciła jakieś prześcieradło na łóżko i powiedziała żebyśmy się rozgościły. Ona w tym czasie poszła do kuchni przygotowywać coś do jedzenia na przyjście znajomych. Popatrzyłyśmy na siebie z Martą i w jednej chwili powiedziałyśmy to samo zdanie: „gdzie my do cholery jesteśmy?!” Nie wiem do tej pory co takiego było w tym mieszkaniu, ale najchętniej wyniosłybyśmy się z niego jak najprędzej. Powiedziałyśmy Borianie, że jesteśmy strasznie zmęczone i położymy się spać, po czym obmyśliłyśmy plan, że jutro o poranku wyjdziemy na pociąg do Kazanłyku, który odjeżdża o 7 rano.
AM
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz