Wyświetl większą mapę
30 czerwca 2010 o 7 rano wyruszyłyśmy w naszą podróż do Bułgarii. Wakacje zapowiadały się długie i pełne słońca dlatego nie spieszyłyśmy się i wieczorami piłyśmy słowackie piwo w malowniczych Koszycach, rozmawiałyśmy o palince i piłce nożnej na balkonie w Debreczynie i spędzałyśmy wiele godzin w kuchni trzech studentek z Sybinu... Do Bułgarii dojechałyśmy w czwartek rano 8 lipca i z dnia na dzień przesuwałyśmy się na południe kraju. I o tej niezwykłej podróży będzie ten blog:-)
14.07.2010
Kolejny poranek z kawą i chlebem z miodem. Najbardziej zadziwia nas śniadanie, jakie serwuje sobie Roshi: do miski z herbatą ziołową pokruszył bułkę, dosłodził miodem, wrzucił spory kawał sirene (który jest słony!), wszystko razem pomieszał i nie zauważając naszych skonsternowanych spojrzeń zapytał, czy chcemy skosztować. Wykręciłyśmy się mówiąc, że jadłyśmy właśnie chleb z miodem i nie chcemy psuć tego smaku ;-)
Ten dzień postanowiłyśmy przeznaczyć na przechadzkę po Polkovnik Serafimovo i zrobieniu kilku portretów. Wieś jest zamieszkana głównie przez bardzo otwartych starszych ludzi, którzy chętnie z nami rozmawiali. Pierwszą poznałyśmy gospożę Radkę z gromadką kotów. Chwaliła się, że ma ich 10. Porobiłyśmy jej i kotom kilka zdjęć, porozmawiałyśmy, a ona traktując nas niczym rodzone wnuczki dała nam po 10 leva na słodycze i swój adres abyśmy przesłały jej zdjęcia i napisały list. Później poznałyśmy przy cerkwi gospożę Marię. Wpuściła nas na zwiedzanie i dała nam po ikonce św. Jerzego – patrona owej cerkwi. Okazało się, że to nie było ostatnie spotkanie z gospożą Marią. Jakiś czas później spacerując po coraz dalszych okolicach wsi natknęłyśmy się na dom, przed którym rosły malwy. Ja zażyczyłam sobie zdjęcie z tymi kwiatami, gdyż moje 2 imię Malwina pochodzi od nich ;-), lecz nagle z domu wychodzi Maria i mówi, że nam da kwiaty z ogródka. Gdy zorientowała się, że już nas zna, zaprosiła nas na kawę. Nie mogłyśmy odmówić, a poza tym strasznie byłyśmy ciekawe jak ma w domu. Gospoża poczęstowała nas rodopską banicą, która różni się tym, że zamiast sera jest wypełniona ryżem i zalała kawę…"tri v edno" A więc i w Rodopach odchodzi się od tradycji na rzecz wygody ;) . Potem przyszła "przyjaciółka" Marii na ploty i oczywiście obie wypytały nas o to, u kogo i gdzie mieszkamy. Tak się akurat stało, że na wierzchu miałyśmy notatnik z adresami, telefonami i nowo poznanymi słówkami. Notatnik nieopacznie wdarł się w ręce ciekawskiej gospoży Marii, która w ramach odnowienia wiejskich znajomości postanowiła zadzwonić do gospoży Wani i pochwalić się, że gości nas u siebie. Czułyśmy się okropnie!
W drodze powrotnej spotkałyśmy jeszcze dwóch dziadków koszących trawę. Nie omieszkali się wypytać nas o pochodzenie, oraz opowiedzieć kilka anegdotek z czasów swojej młodości. Jakoś udało nam się uwolnić od dziadków i wrócić do gospoży Wani, aby wytłumaczyć się jej z naszej przygody. Wania na szczęście śmiała się z całej tej historii i kazała nam się nie przejmować.
Po całodziennym łażeniu po Polkovnik Serafimovo i rozmawianiu po bułgarsku byłyśmy już nieźle wykończone, lecz to nie był koniec przygód na ten dzień. Już przez cały wieczór wszyscy nam mówili, że przyjdą na kolację zaprzyjaźnieni muzycy. Ucieszyłyśmy się, że posłuchamy ich na żywo i potańczymy choro. I rzeczywiście – na początku było fajnie, grali na gajdzie i bębenku, ale potem djado Ivan postanowił nas zeswatać z tymi muzykami i w tym celu posadził ich koło nas i bacznie obserwował ;D Przy pierwszej lepszej sposobności uciekłyśmy do naszej chatki z pająkami (same, bez rosłych rodopskich chłopców;-)
MK
13.07.2010
Poranek na rodopskiej wsi. Rosa na trawie i niesamowity widok na przeciwległe pagórki, pokryte chatami. Gdy schodzimy do kuchni, gospoża Wania parzy nam kawę po turecku z prawdziwym mlekiem prosto od krowy i kładzie na stole różne rodzaje miodów do chleba na śniadanie. Reszta, po obfitej kolacji zakrapianej rakiją nie jadła śniadania, ewentualnie niektórzy zjedli miskę szkembe – odpowiednik polskich flaczków, które ponoć idealne leczą ból głowy po imprezach ;-). My natomiast ucieszyłyśmy się z chleba z miodem. Poranek przeminął w dość leniwej atmosferze na siedzeniu w knajpie oraz zwiedzaniu muzeum historycznego w Smolianie, a po południu pojechaliśmy na wycieczkę do Pesztery -jaskini, oraz malowniczej wioski Sziroka Lyka. Niestety, z racji tego, że dzień był upalny nie zabrałyśmy ze sobą ciepłych ubrań do jaskini i okropnie zmarzłyśmy. Jaskinia też nas nie zachwyciła, więc byłyśmy trochę zawiedzione;p Na szczęście ogrzałyśmy się w Szirokiej Lyce na herbatce ziołowej i rodopskim obiedzie złożonym z patatnika i kaczamaka. Wieczorem gospoża Wania znowu przygotowała ogromną kolację, na którą przyszli znów inni przyjaciele. Tym razem spałyśmy w innym miejscu – starej chacie wujka stojącej w sąsiedztwie. Chata naprawdę nas zachwyciła! Na wystrój i wyposażenie składały się stare pamiątki po wujku. Na ścianie wisiały stroje ludowe, na kuchennych półkach bułgarska ceramika, naczynia do parzenia kawy. Najbardziej podobały się nam rodopskie torby. Gdy powiedziałyśmy o tym gospoży Wani, od razu poszła poszperać w szafce, lecz niestety nie miała już więcej takich toreb. Za to podarowała nam po serwetce haftowanej w oryginalny wzór prosto z Rodop;-) Bardzo byłyśmy zadowolone, że mogłyśmy spać w tej chacie, gdyż w końcu miałyśmy trochę spokoju i mogłyśmy rozmawiać tylko po polsku. Naszej radości nie przyćmiły nawet olbrzymie pająki przechadzające się na podłodze w pokoju;-)
MK12.07.2010
Jedziemy w Rodopy!
Jeszcze poprzedniego wieczoru Roshi i jego żona Svetla powiedzieli nam, że zamierzają wybrać się w odwiedziny do kumów - Stefana i jego holenderskiej żony Mary, którzy przyjechali z Holandi do rodziny w Rodopy. Rano spakowałyśmy najpotrzebniejsze rzeczy i wyszliśmy na stację benzynową łapać stopa, gdyż Roshi w Svetla nie posiadali samochodu, a w odległe rodopskie wsie żaden autobus nie dojeżdża. Do końca nie wiedziałyśmy, gdzie tak właściwie jedziemy i co zobaczymy na miejscu, oraz u kogo będziemy nocować. Sama podróż stopem była niezwykle ciekawa, miałyśmy okazję poobserwować sobie prawdziwych ludzi rodopskich rodem z książek Hajtova ;) Do wioski Polkovnik Serafimovo trzeba było zjechać z głównej drogi za Smolianem, a następnie wdrapać się na wzgórze do chatki gospoży Wani – matki przyjaciół naszych hostów. Tam poznałyśmy też resztę rodziny, czyli djada Ivana – męża gospoży Wani, jej synów i licznych przyjaciół. Wieczorem na niewielkim tarasie z widokiem na góry wszyscy zasiedliśmy przy stole zastawionym bułgarskimi przysmakami: syrmi, szopska sałata, sirene, pieczone cukinie... Nie zabrakło oczywiście rakiji! Gospoża Wania opowiadała nam o różnych ziołach i przyprawach, oraz wtajemniczała nas w przepisy bułgarskiej kuchni. Była to nasza pierwsza bułgarska uczta, która jak się później okazało miała trwać przez trzy wieczory...
MK
11.07.2010
Wyświetl większą mapę
W niedzielę rano poszłyśmy na dworzec i razem z Veskiem czekałyśmy na autobus, który miał nas zawieźć do Płowdiwu. W sumie na początku trochę nie lubiłyśmy Veska za to, że wszystko komentował zdaniem „o majko, e tova e cirk!” i nie wiedziałyśmy czy ma nas już dość i najchętniej pozbyłby się dwóch „małolat” z Polski, które spadły mu nagle na głowę. Jednak później doszłyśmy do wniosku, że był to jego specyficzny sposób bycia i że w gruncie rzeczy bardzo nas polubił:-) My jego zresztą też i pewnie nigdy nie zapomnimy rozmów o przepowiedni Majów (w którą Vesko wierzył), naturalnej medycynie (o której godzinami oglądał filmy) i życiu w Kazanłyku 30 letniego chłopaka, który po pracy wychodzi na piwo z 20 letnimi znajomymi a wieczorami idzie skorzystać z łazienki do swojej rodziny. Tylko koniecznie bez papierosa, bo mimo, że zaczyna dzień od trzech papierosów na śniadanie to nigdy w życiu nie stanąłby z papierosem przed swoim tatą…
Około południa byłyśmy w Płowdiwie. Pogoda była bardzo ładna i zdecydowałyśmy się spędzić cały dzień w mieście a wieczorem jechać pociągiem do Asenowgradu gdzie miałyśmy nocować u kolejnego Bułgara… Oprócz zwiedzania zabytkowej części Płowdiwu sporą część dnia spędziłyśmy w parku. Było naprawdę gorąco. Chciałyśmy również zobaczyć pomnik na wzgórzu, ale pani w biurze informacji ostrzegła nas żebyśmy nie chodziły tam same. Podwieczorek (pyszne tureckie desery!) zjadłyśmy na schodach przed małym sklepikiem otworzonym przy meczecie.
Wieczorem byłyśmy w Asenowgradzie. Znalazłyśmy jakąś małą knajpkę i jedząc frytki posypane białym kozim serem próbowałyśmy dodzwonić się do Roshiego. Miał on przenocować nas w Asenwogradzie przez jeden dzień. Niestety kolejna próba nawiązanie połączenia telefonicznego kończyła się niepowodzeniem. Było już późno, zaczynało się ściemniać i w końcu otworzyłyśmy przewodnik i zaczęłyśmy przeglądać oferty tanich hoteli. Okazało się, że najtańszy znajduje się po drugiej stronie miasta. Czyli musimy dojść do dworca pociągowego, a później gdzieś skręcić. Do dworca znałyśmy drogę, zabrałyśmy plecaki i ruszyłyśmy w drogę. Jak doszłyśmy na dworzec poczułyśmy, że nie mamy siły na dalsze szukanie i musimy zrobić sobie małą przerwę. Przy okazji zagadałyśmy do taksówkarzy czy daleko jeszcze do tego hotelu. Kierowca powiedział nam, że hotel zamknęli i nie mamy po co tam iść. Trochę się załamałyśmy, ale znalazłyśmy kolejny w miarę tani hotel w przewodniku i zapytałyśmy pana taksówkarza czy może tam zadzwonić i zapytać czy mają wolne pokoje. Taksówkarz na szczęście zgodził się zadzwonić ze swojego telefonu. Ucieszyłyśmy się bo miałyśmy nadzieję, że recepcjonista w rozmowie z rodakiem zaoferuje coś taniego. Jednak myliłyśmy się, cena od osoby wynosiła 40 lewa. Kierowca powiedział nam, że nic tańszego nie znajdziemy… Teraz to już naprawdę się załamałyśmy. Ale ostatkiem sił zapytałam kierowcę czy byłby tak miły i pożyczył mi telefon żebym mogła zadzwonić do Roshiego. Nasze polskie telefony wciąż nie łapały bułgarskiej sieci. Próbowałam wyjaśnić taksówkarzowi o co chodzi w couchsurfingu, ale tylko popatrzył na mnie dziwnie i powiedział, że dobrze, ale to on zadzwoni do tego Roshiego. Na szczęście od razu udało mu się nawiązać połączenie i po chwili wyjaśnienia umówiliśmy się za godzinę w kawiarni w centrum. Odetchnęłyśmy, podziękowałyśmy taksówkarzowi za pomoc, zarzuciłyśmy plecaki i już drugi raz tego dnia szłyśmy z dworca kolejowego w Asenwogradzie w kierunku centrum. Około 22:30 przyszedł po nas Roshi ze swoją żoną. W mieszkaniu trochę rozmawialiśmy i umówiliśmy się, że jutro ustalimy jak długo u nich zostaniemy i co będziemy robić. Ale zanim położyłyśmy się spać wykąpałyśmy się w łazience z wanną:D
10.07.2010
09.07.2010
Wyświetl większą mapę
Przez całą noc różni ludzie wchodzili do naszego pokoju i albo wpuszczali nam kota, albo namawiali na imprezę, albo zadawali różne pytania i na siłę chcieli nas obudzić. O 6 rano kiedy zadzwonił budzik i miałyśmy zebrać się na pociąg zdecydowałyśmy, że mamy wszystko gdzieś i śpimy dalej. Poza tym słyszałyśmy, że impreza jeszcze się nie skończyła i nie chciałyśmy przechodzić przez tłum ludzi i odpowiadać na mnóstwo pytań. Wyłączyłyśmy komórki i spałyśmy dalej…do 7 rano. O 7 do pokoju weszła dziewczyna z dwoma chłopakami. Bez słowa sprzeciwu kazali nam wstawać z łóżka i dołączyć do kończącej się już imprezy. Był dzień i wszystko wyglądało jakoś lepiej… Szybko się ubrałyśmy i o 7:10 byłyśmy już w salonie, w którym nie było nikogo… Za chwilę przyszedł do nas jakiś chłopak, który wyjaśnił, że właśnie wszyscy zasnęli, ale on jeszcze trzyma się na nogach i może nam towarzyszyć. Przedstawił się jako Jawkata i o 8 rano wyciągnął nas do miasta. Miałyśmy pociąg do Kazanłyku o 11 i Jawkata koniecznie chciał nas oprowadzić po Ruse. Poszliśmy do centrum, a później do portu. Po drodze mijaliśmy liczne sklepy, z których Jawkata przynosił dla nas słodycze, a dla siebie piwko. Przez całą drogę opowiadał nam o Ruse, pracy w porcie i bułgarskiej zabawie. Dowiedziałyśmy się, że Ruse to najlepsze miasto w całej Bułgarii. Wszystko co ważne można tam znaleźć, czyli dobrych ludzi i przestrzeń do życia. Jawkata nie wyobrażał sobie przeprowadzki do innego miasta w Bułgarii, a już na pewno nie chciałby nigdy zamieszkać w Sofii. To co kochał w życiu miał w Ruse, tam się urodził i chciał tam zostać. Rozmawialiśmy dość długo o bułgarskiej mentalności, młodych ludziach w Bułgarii i pracy w porcie. Mimo strasznej czkawki (nawet nauczyłyśmy go zdania: „Jawkata ima pijacka czkawka”:) Jawkata opowiadał nam o Dunaju – oprócz przyjaciół najważniejszej rzeczy w jego życiu. Wracając do mieszkania zatrzymaliśmy się w małej cerkwi. Jawkata powiedział nam, że każdego dnia jak wraca z portu („żywy i zdrowy”) dziękuje św. Mikołajowi. W kościele prawosławnym święty z Miry jest patronem rybaków, żeglarzy i flisaków. Zbliżała się 11 i musiałyśmy spieszyć się na pociąg. Na dworzec odprowadzili nas Boriana i Jawkata. Siedziałyśmy już w przedziale kiedy nagle przybiegł Jawkata i przez okno podał nam prowiant na drogę. W reklamówce była kostka bułgarskiego sera i dwie kiełbasy:D
Do Kazanłyku jechałyśmy bardzo specyficznym pociągiem. Był on bardzo szeroki miał siedzenia tylko po jednej stronie. Wydawało się, że jesteśmy w poczekalnie dworcowej.
Nie było to połączenie bezpośrednie. Musiałyśmy się przesiąść w Tulowie. W pewnej chwili podeszła do nas młoda dziewczyna i zapytała czy może usiąść koło nas. Marta akurat jadła bułkę więc tylko przytaknęła głową. Zdziwiona Bułgarka poszła szukać innego wolnego miejsca… My, studentki bułgarystyki, obeznane w zwyczajach, historii i geografii kraju byłyśmy pewne, że tylko głupi turyści mylą się z potakiwaniem i kiwaniem głową w Bułgarii… Tak naprawdę, to przez cały czas pobytu w Bułgarii spotkało nas setki sytuacji, w których nie mogłyśmy sobie poradzić z naszymi głowami. Chociaż niektóre z nich wspominamy bardzo mile. W Rodopach każdego wieczoru zapraszane byłyśmy na rodzinne biesiady i kiedy „djado Ivan” pytał nas czy dolewać rakijki a my z grzeczności odpowiadałyśmy, że nie, że już wystarczy i kiwałyśmy głowami. A djado najwyraźniej nie dosłyszawszy naszych słów brał butelkę i napełniał nam szklanki:-)
W Kazanłyku na dworcu przywitał nas Hristo z grupą swoich znajomych. Poszłyśmy do jego mieszkania i tam dowiedziałyśmy się, że jedzie on wieczorem z tatą do Turcji a my będziemy spać u jego kolegi. Zabraliśmy plecaki i Hristo zaprowadził nas do mieszkania Veska. Droga nam się strasznie dłużyła, plecaki ciążyły. Zapytałam czy Vesko mieszka sam, czy z rodziną. Hristo powiedział, że tak naprawdę nie wie bo nigdy u niego nie był… Miałyśmy ochotę obrócić się i wsiąść w byle jaki pociąg, albo poszukać taniego hotelu. Szłyśmy do jakiegoś faceta, o którym nie miałyśmy pojęcia i który nie miał nic wspólnego z couchsurfingiem. W końcu doszłyśmy do osiedla, na którym mieszkał Vesko. Spotkaliśmy się z nim na skrzyżowaniu i razem poszliśmy do mieszkania. Vesko wynajmuje je sam i żeby zaoszczędzić nie ma prądu i gazu. Jeszcze do nas nie dotarło co to znaczy gdy Vesko pocieszył nas, że specjalnie kupił zestaw świeczek. O łazienkę też nie zdążyłyśmy się zapytać bo już byłyśmy prowadzone do następnego mieszkania (na szczęście w tym samym bloku), w którym mogłyśmy wziąć prysznic. Później Vesko powiedział nam, że chciał się już wyprowadzić od rodziców, a że jest sam, nie chciał mieszkać daleko od rodziny i wynajął mieszkanie w tym samym bloku 3 piętra niżej. Trochę było nam głupio chodzić do obcej rodziny pod prysznic, ale wszyscy byli bardzo sympatyczni i szybko zaaklimatyzowałyśmy się w Kazanłyku. Pierwszego dnia poszliśmy razem z Veskiem i Hristem na zupę fasolową i zagorkę, a później na rakiję i koncert rockowego zespołu z Kazanłyku. Wracałyśmy do mieszkania późno w nocy. Kazanłyk jest dość małym miastem i wszędzie można dojść na piechotę. Gdy doszliśmy do mieszkania i zapaliliśmy świeczki zobaczyliśmy, że Marty stopa jest cała z krwi. Vesko strasznie się przejął i powiedział, że jutro o świcie pobiegnie do apteki a teraz może tylko pomóc Marcie kremem „najlepszym na wszystko”. Przy świetle z dwóch świeczek niewiele było widać i stwierdziłyśmy, że idziemy spać, a jutro się pomyśli co zrobić z tą nogą.
AM
08.07.2010
Wyświetl większą mapę
Baaaardzo długi dzień...
Okazało się, że w Girurgiu nie ma żadnego połączenia do Ruse. Bez skutku pytałyśmy kierowców autobusowych i kasjerkę na dworcu kolejowym. Podobno pociągi odjeżdżały z innego dworca, ale żeby się tam dostać też trzeba było znać drogę…W końcu zdecydowałyśmy się na przejście granicy autostopem lub piechotą.
Jednak na początku dobrze byłoby wiedzieć z jakiej strony jest Bułgaria:-) Pytałyśmy się chyba z 10 osób i każda albo nie wiedziała, albo nie potrafiła nam wyjaśnić, albo twierdziła, że musimy jechać pociągiem bo na piechotę jest za długo. W końcu jakoś udało nam się trafić na właściwą drogę. Już prawie dochodziłyśmy do starego przejścia granicznego kiedy z wysokiego bloku nieopodal wybiegła gromadka psów wściekle szczekających na nas i biegnących w naszym kierunku. Na ulicy nie było nikogo, w około puste pola. Marta szybko podniosła rękę żeby złapać stopa i akurat w tym momencie nadjechał jakiś samochód, od razu wsiadłyśmy do środka. Kierowcą był młody chłopak, który postanowił oprowadzić nas samochodem po pięknym Giurgiu… Cały czas coś do nas mówił, ale huczące z głośników techno z podkręconymi basami uniemożliwiało jakąkolwiek komunikację. W ogóle to nie miałyśmy nastroju do rozmowy. Chciałyśmy tylko żeby podwiózł nas pod granicę i odjechał sobie gdzie chce. On jednak, wciąż krążył po mieście i opowiadał nam coś o restauracji na statku gdzie można zjeść dobrą rybę, o dyskotece najlepszej w całej okolicy, do której przyjeżdżają nawet ludzie z Bukaresztu i o mieszkaniach, które wybudowały władze miasta dla młodych ludzi żeby Ci nie musieli przeprowadzać się do większych miast. W końcu podwiózł nas pod granicę, pomógł włożyć plecaki, mrugnął oczkiem i odjechał do swojego Giurgiu. A my powoli kierowałyśmy się w stronę przejścia granicznego. Strasznie padał deszcz, było nam zimno po nocy spędzonej w pociągu i marzyłyśmy o tym, że złapiemy fajnego stopa i wieczorem będziemy już u pierwszej bułgarskiej rodziny…Jednak z minuty na minutę traciłyśmy całkowitą nadzieję na złapanie stopa. Czytałyśmy w przewodniku, że przy granicy bardzo o to trudno, ale jakoś wciąż miałyśmy nadzieję. Dopiero jak doszłyśmy do budki strażnika to wiedziałyśmy, że most będziemy musiały przejść na piechotę. Co jest swoją drogą zabronione, ale przecież nie jesteśmy pierwsze, które o tym wiemy i mimo to szłyśmy w tym kierunku. Strażnik początkowo wyjaśnił nam, że nie możemy przejść mostu pieszo, ale sprawdził nam paszporty i powiedział żebyśmy szły, ale ostrożnie. Wszystkim, którzy mają lęk wysokości nie polecamy tego robić co my. W dodatku lało jak z cebra. Na moście ruch był całkiem spory… tak samo zresztą jak kałuże. Przez całą drogę przeklinałyśmy strażnika, że pozwolił nam wejść na most i jak najbliżej barierki, krok za krokiem zbliżałyśmy się do Bułgarii. Na granicy przywitało nas dwóch celników. Sprawdzili nam paszporty i zaczęli zastanawiać się ile ważymy i ile ważą nasze plecaki, później martwili się, że całkiem zmokłyśmy i na pewno się przeziębimy, my ich zapewniłyśmy że jeszcze dzisiejszego wieczora wypijemy sobie rakijkę i na pewno żaden katar nas się nie chwyci. Mimo ogromnego zmęczenia i mokrych ubrań czułyśmy się świetnie…w kraju, w którym możemy rozmawiać z ludźmi w ich ojczystym języku. Każde wypowiadane zdanie i każde zrozumiane frazy sprawiały nam niesamowitą frajdę. Do centrum dojechałyśmy taksówką. Taksówkarz co minutę krzyczał brawo i nie mógł uwierzyć, że umiemy tak dobrze mówić po bułgarsku. Zawiózł nas pod bank i polecił dobrą knajpę żebyśmy mogły zjeść sobie coś ciepłego. Dał nam też swój adres i telefon gdybyśmy czasem nie miały gdzie spać lub potrzebowały nagłego transportu.
Wymieniłyśmy pieniądze i poszłyśmy do wspomnianej knajpki. Niestety okazało się, że jest jeszcze zamknięta. Zapytałyśmy przypadkową kobietę na ulicy gdzie można tu zjeść coś dobrego, a ona zamknęła sklep, w którym pracowała, zarzuciła sweter i mimo deszczu poszła z nami szukać jakiejś miłej knajpki. Było jeszcze wcześnie i o tej porze wszystkie lokale zastałyśmy zamknięte na cztery spusty. Dopiero po jakiś 30 minutach trafiłyśmy do bardzo wytwornie wyglądającej restauracji. Podziękowałyśmy za pomoc i na początku zamówiłyśmy sobie gorącą herbatę. Na początku myślałyśmy, że tylko na to będzie nas stać, ale po przejrzeniu karty dań zamówiłyśmy jeszcze zupę, drugie danie, kawę i tort. Oczywiście wybrałyśmy same typowe bułgarskie potrawy:-) Wszystko było pyszne, podawane w bułgarskich naczyniach przez dwie bardzo sympatyczne kelnerki, które nie tylko przynosiły nam dania w gorących kociołkach a później nalewały do miseczek, ale również dbały o to, żeby wszystko było podane w odpowiedniej kolejności. Sprawiało to na nas niesamowite wrażenie, stwierdziłyśmy, że resztę dnia spędzimy przy tym stoliku:-) O rachunku w ogóle nie myślałyśmy…kiedy danie kosztuje niecałe 10zł można sobie przecież poszaleć. W sumie na głowę za całość wyszło po 18zł…tyle ile krakowska kawa z muffinkiem.
Było już późne popołudnie kiedy z pełnymi brzuchami poszłyśmy zobaczyć jak wygląda centrum Ruse. Jednak nie miałyśmy zbyt dużo czasu na zwiedzanie. Dziewczyna, która obiecała nam, że nas przenocuje nie odbierała telefonu i nie odpisywała na smsy. Poszłyśmy do centrum informacji, żeby dowiedzieć się gdzie jest najbliższa kafejka internetowa i przy okazji dowiedzieć się o połączenia do Kazanłyku. W kafejce bezskutecznie próbowałyśmy skontaktować się z Borianą. Poprosiłyśmy nawet właściciela kafejki żeby spróbował zadzwonić ze swojego telefonu, ale wciąż nie było odzewu. W końcu zdecydowałyśmy, że Marta szybko pobiegnie do centrum informacji gdzie można było znaleźć tani nocleg a ja spróbuję poszukać noclegu przez Internet. Nagle na moje konto na portalu couchsurfing.org przyszła wiadomość od dziewczyny z Ruse, która też nazywa się Boriana. Napisałam do nie jakiś miesiąc temu z zapytaniem o nocleg, ale odpowiedź doszła dopiero dziś, właśnie w tej chwili „hej, wiem, że późno odpisuję i pewnie macie już gdzie spać w Ruse, ale gdybyście wciąż szukały noclegu dzwońcie do mnie”. Nie mogłam w to uwierzyć. Od razu zadzwoniłam pod wskazany numer i lekko oszołomionej dziewczynie (pewnie nie spodziewała się telefonu:-) wyjaśniłam, że w zasadzie to nie mamy gdzie spać i chętnie skorzystamy z jej gościnności, Boriana podała nam adres i powiedziała żebyśmy przyszły. Właśnie wtedy do kafejki wpadła smutna Marta z informacją, że pomoc turystyczna już zamknięta i nie mamy noclegu. Na szczęście nocleg był już załatwiony.
Boriana mieszka nieopodal rynku i do mieszkania trafiłyśmy bez problemu. Problem tylko w tym, że na drzwiach mieszkań nie było numerów, a my nie wiedziałyśmy jak Boriana ma na nazwisko. Siedziałyśmy na schodach na klatce i zastanawiałyśmy się, do których drzwi zapukać kiedy nagle jedne otworzyły się i na klatkę wyszła jakaś pani. Powiedziałyśmy jej, że czekamy na Borianę, a ona krzyknęła w głąb mieszkania: „Boriana, goście z zagranicy do Ciebie”. Tak właśnie dowiedziałyśmy się za którymi drzwiami mieszka Boriana.
Mieszkanie w Ruse było pierwszym bułgarskim mieszkaniem, które zobaczyłyśmy i długo nie mogłyśmy się do niego przyzwyczaić… Wszędzie leżały ubrania, słoiki, stare gazety, kartony i stosy przeróżnych rzeczy rzuconych nie w kąt pokoju, ale na środek salonu. W rogu tego wszystkiego siedział straszy pan i patrzył w telewizor. Boriana przywitała nas w piżamie. Powiedziała, że od rana jeszcze nie zdążyła się przebrać. Zaprowadziła nas do swojego pokoju, narzuciła jakieś prześcieradło na łóżko i powiedziała żebyśmy się rozgościły. Ona w tym czasie poszła do kuchni przygotowywać coś do jedzenia na przyjście znajomych. Popatrzyłyśmy na siebie z Martą i w jednej chwili powiedziałyśmy to samo zdanie: „gdzie my do cholery jesteśmy?!” Nie wiem do tej pory co takiego było w tym mieszkaniu, ale najchętniej wyniosłybyśmy się z niego jak najprędzej. Powiedziałyśmy Borianie, że jesteśmy strasznie zmęczone i położymy się spać, po czym obmyśliłyśmy plan, że jutro o poranku wyjdziemy na pociąg do Kazanłyku, który odjeżdża o 7 rano.
AM
07.07.2010
Wyświetl większą mapę
W Sighisoarze spędziłyśmy cały dzień, byłyśmy w centrum turystycznym czyli na wzgórzu starego miasta. Spotkałyśmy tam dwie rodziny polskie. Jedna szczególnie zapadła w naszej pamięci. Na przedzie szedł tata w kapeluszu turystycznym z przewodnikiem pod pachą, za nim próbowała dorównać mu kroku żona i na końcu umierając z nudy i zmęczenia dwoje dzieci. Tata prowadził ich do kolejnego (koniecznie wartego zwiedzenia) kościoła. Później spotkaliśmy ich jeszcze raz na kawie. Cała gromadka wygodnie rozłożona na fotelach i tata z przewodnikiem tym razem na stoliku czytał notkę historyczną. Jak skończył zapowiedział, że teraz pójdą do arcyciekawego muzeum a potem od 16:00 każdy ma wolny czas i może spać ile chce:D
Po powrocie do mieszkania zrobiłyśmy fasolkę szparagową i chciałyśmy ją polać roztopionym masłem i posypać solą jak to się podaje w naszych stronach, ale Andra popatrzyła na nas dziwnie i powiedziała, że przecież fasolkę szparagową je się z sosem beszamelowym i czosnkiem. Skoro z czosnkiem to czemu nie spróbować:-) Było pyszne i wpadł nam do kieszeni dobry przepis. Spakowałyśmy się i zdrzemnęły na chwilę bo tym razem nie mogłyśmy liczyć na długi sen…budziki nastawiłyśmy na 02:00.
AM
06.07.2010
Wyświetl większą mapę
W Cisnadioarze nie poszłyśmy do starego kościoła na wzgórzu gdyż już przy samym podejściu usłyszałyśmy twardym niemieckim, że wejście po 5 euro. Sprzedawczyni biletów siedziała w cieniu drzewa i wydawało się, że czyha na każdego zbliżającego się turystę. Zignorowałyśmy ją i poszłyśmy w przeciwnym kierunku wgłąb wioski. Andra wspominała, że Cisnadioara zaczyna być miejscem wytchnienia dla co bogatszych mieszkańców Sybinu i wiele jej profesorów kupiło sobie tu ostatnimi czasy domy. Wioska jest faktycznie bardzo malowniczo położona a dogodne połączenia z Sybinem tylko zachęcają do inwestycji. Błądząc po dróżkach doszłyśmy do cmentarza na wzgórzu. Na bramie widniał napis po niemiecku i również groby miały niemieckie napisy.
Wróciłyśmy na mały wiejski rynek i w towarzystwie wielkiego psa zjadłyśmy obiad. Cały czas miałyśmy przy sobie aparaty i przejeżdżający chłopi na nasz widok zaczęli wołać do nas Amerikany, Amerikany. Już nas mylono z Rosjankami, czy Niemkami, ale z Amerykankami jeszcze nam się nie zdarzyło. W miasteczku po raz pierwszych w naszej podróży spotkaliśmy Polaków. Jeździli po Rumunii z małą mapką wydrukowaną z Internetu i na widok naszego przewodnika z uznaniem pokręcili głową z zazdrością:-) Byli strasznie zdziwieni, że podróżujemy same i na dowiedzenia życzyli nam szczęścia w dalszej drodze (i miałyśmy go później naprawdę dużo!). Poradzili nam również, że niedaleko stąd znajduje się kolejna malownicza wioska a stamtąd co godzinę kursują autobusy do Sybinu. Do Cisnadie doszłyśmy piechotą, krętą drogą prowadzącą przez pola i winnice. Miasteczko okazało się dość duże (w porównaniu do Cisnadioary), jednak nie tak malownicze jaki Cisnadioara. Włóczyłyśmy się przez dwie godziny wzdłuż i wszerz miasta, parę razy spotkałyśmy tę samą grupę chłopaków na rolkach, która strasznie chciała sobie z nami zrobić zdjęcie. W miasteczku znalazłyśmy bardzo pyszną cukiernię i kupiłyśmy oranżadę cytrynową z dodatkiem miodu, która smakowała jak ta spod kiosku i była przepyszna! Okazało się, że jest sprowadzana z Mołdawii. Pamiętam, że gdzieś zapisałam sobie nazwę:-)
Do Sybinu wróciłyśmy późnym wieczorem. Kierowca chciał z nami trochę porozmawiać, ale jedyne co udało nam się mu powiedzieć to, to że jesteśmy Polkami, bardzo nam się podoba Rumunia i chcemy nauczyć się rumuńskiego. Bardzo się cieszył i obniżył nam cenę biletu o 2 leje:-)
Idąc z dworca do mieszkania Andry kupiłyśmy arbuza i wino. Okazało się, że nie tylko my miałyśmy taki pomysł… Andrę odwiedziło kilku znajomych. Nie pamiętam już o której poszłyśmy spać, ale wiem, że my zaczęłyśmy mówić po rumuńsku a oni po polsku. Rozmówki to jedna z najlepszych rzeczy, która przyda się w każdej sytuacji, a jeżeli można z nich korzystać przy winie to już w ogóle działają jak intensywny kurs języka:D
AM
05.07.2010
Następnego dnia wstałyśmy przed 11. Trzeba się czasem wyspać:-) Andra była w pracy, a my postanowiłyśmy zostać w Sybinie i powałęsać się trochę po mieście. Chciałyśmy również znaleźć jakieś połączenie do Bułgarii. Już wczoraj wieczorem Andra szukała w Internecie taniego pociągu czy autobusu do Bułgarii, ale wszystkie połączenia były albo drogie, albo bardzo długie, albo z przesiadką w środku nocy w małej rumuńskiej mieścinie… Pomyślałyśmy, że może popytamy w biurach podróży i razem z rodzinami wyjeżdżającymi na wczasy zabierzemy się autobusem nad bułgarskie morze. Jednak ceny przyprawiały nas o zawrót głowy (oczywiście wszystko w euro). Postanowiłyśmy jednak jechać pociągiem do Giurgiu, a później jakoś przedostać się do Ruse. Z tym, że znaleźć dobre i tanie połączenie do Giurgiu graniczyło z cudem… Z pomocą przyszedł nam student psychologii, który zapytany przez nas o drogę postanowił nam tę drogę osobiście pokazać:P Na początku poszliśmy na dworzec kolejowy. Po odstaniu w kolejce, kasjerki zasugerowały żebyśmy poszli do centrum informacji kolejowej do Starego Miasta ponieważ one nie mają czasu wyszukiwać nam połączeń. Poszliśmy do biura informacji i tam po 40 minutowej rozmowie okazało się, że jest jedno połączenie, które nam odpowiada. Od razu kupiłyśmy bilety, jeszcze dostałyśmy zniżkę:-) Doszłyśmy do wniosku, że w Rumunii można załatwić prawie każdą sprawę, ale trzeba jej poświęcić przynajmniej cały dzień. Gdybyśmy nie spotkały studenta z Rumunii pewnie kupiłybyśmy jakiś inny droższy bilet z milionem przesiadek i dojazdem do Giurgiu w środku nocy. Nie znałyśmy rumuńskiego i nie mogłyśmy swobodnie gawędzić z kasjerkami co okazało się ważnym punktem w zakupie biletu. Następnie Bogdan (student z Sybinu) zaproponował nam żebyśmy razem poszli na obiad. Jesteśmy z Martą miłośniczkami zup dlatego powiedziałyśmy Bogdanowi, że dobrze możemy iść, ale niech nas zaprowadzi na dobrą rumuńską ciborę. Tak oto siedzieliśmy w restauracji wojskowej i za niewielką sumę zamówiłyśmy dwie cibory i panierowany ser. Przy obiedzie rozmawialiśmy trochę o Polsce i Bogdan bardzo ciekawy kraju, z którego pochodzimy zapytał nas jak w Polsce spędzamy noce polarne i czy nie jest nam zimno tam u nas na północy… Wybaczyłyśmy mu tę drobną gafę bo przecież nie studiuje on geografii, a psychologię:-) Okazało się, że mieszkanie Andry znajduje się kilka kroków od restauracji, okrążyłyśmy jeszcze dzielnicę, po drodze kupując czekoladę w osiedlowym sklepiku i późnym wieczorem znowu siedziałyśmy w kuchni trzech rumuńskich studentek. Stwierdziłyśmy z Martą, że Sybin jest idealnym miejscem na spędzenie wymiany studenckiej. Ludzie są niesamowicie życzliwi, mieszkania w centrum miasta tańsze niż te u nas na końcu Nowej Huty, a miasto równie przyjazne studentom jak Kraków:-)
AM
04.07.2010
Po obiedzie poszłyśmy spacerem do muzeum „Astra”. Mieści się ono na obrzeżach miasta i szczerze mówiąc, można tam spędzić cały dzień. W skład muzeum „Astra” wchodzi Muzeum etnografii i sztuki ludowej, Muzeum etnografii powszechnej, Muzeum kultury siedmiogrodzkiej i Muzeum techniki ludowej.
Wieczorem wróciłyśmy do mieszkania i do późna w nocy siedziałyśmy w kuchni wraz ze współlokatorkami Andry. Przyjechały one z domu obładowane słoikami z jedzeniem, całkiem jak my w Krakowie:-) Najbardziej nam smakowały domowe nalewki:-) Studentki z Rumunii poczęstowałyśmy owocami, na których moja ciocia wcześniej robiła różne trunki a później dała mi słoik takich pyszności. Wzięłam ten słoik ze sobą na ciężkie chwile, ale skoro takie nie przyszły to otworzyłyśmy go w Sybinie (przynajmniej plecak będzie lżejszy:-) A propos ciężkiego plecaka, wyjęłyśmy również z niego puszkę z kukułkami, herbatą i cztery słoiczki miodu wprost z Krakowskiego Kredensu. Kukułki, jako że środek miał posmak alkoholowy zniknęły od razu ze stołu, herbatę zostawiłyśmy sobie na rano, a miody Andra postanowiła przechować na zimę (do rana słoiki już były puste:-)
AM
03.07.2010
Około 16 dojechałyśmy do Medias, miasta w centrum Siedmiogrodu. W przewodniku przeczytałyśmy, że jest to urokliwe miasteczko wciąż rzadko odwiedzane przez turystów. Faktycznie, w sobotnie wakacyjne popołudnie byłyśmy tam chyba jedynymi turystkami. Przez cały czas czułyśmy się jak na scenie, wciąż byłyśmy obserwowane przez mieszkańców. Plecaki ciążyły, kropił deszcz więc postanowiłyśmy wdrapać się na starą basztę i popijając kawę poczekać na pociąg do Sybinu. Droga powrotna na dworzec okazała się krótsza niż myślałyśmy. Byłyśmy na miejscu 20 minut przed odjazdem pociągu. A tam czekała na nas wielka niespodzianka w postaci wielopokoleniowej i wielodzietnej rodziny Cyganów, która najwidoczniej zamierzała przenieść się do innego miasta. Staruszki z wielkimi tobołami na plecach, rozbiegane dzieci i ich ojcowie w kapeluszach z papierosem w ustach zajęli cały dworzec, poczekalnię i peron. Jakoś nieswojo nam się zrobiło i nie do końca miałyśmy ochotę bratać się ze spotkanymi podróżnymi… Za bardzo też nie miałyśmy się gdzie podziać, w końcu stanęłyśmy na przystanku autobusowym wśród ludzi czekających na następny kurs. Kwadrans minął, poszłyśmy na peron i próbowały wejść lub raczej wdrapać się do pociągu zawieszonego o dobre pół metra nad ziemią. Nie było łatwo, plecaki… W końcu pociąg odjechał, wypogodziło się i z okien bardzo starego pociągu mogłyśmy oglądać malownicze rumuńskie wioski. Chłopak, który siedział po drugiej stronie przedziału co chwila próbował zrobić nam zdjęcie swoją małą różową cyfrówką. W każdej jednak chwili kiedy odwróciłyśmy się do niego żeby miał lepsze ujęcie, on pospiesznie kierował aparat na widok za oknem... Akurat mijaliśmy niezwykle piękne miasto Copsa Mica i strasznie nas dziwiło co też młody chłopak z Rumunii widzi tam ciekawego do sfotografowania. Copsa Mica to miasto, które straszy już z okien pociągu, czarne kominy i szkielety niedokończonych fabryk, opuszczone budynki w kolorze, tak jak zresztą wszystko dookoła, brudno-czarnym.
W Sybinie byłyśmy około 20, na dworcu czekała na nas Andra. Andrę poznałam na Erasmusie w Niemczech w 2007 roku. Ja, Andra i Eva z Marburga mieszkałyśmy obok siebie w akademiku i po skończonym semestrze wydawało nam się, że znamy się od dziecka i pochodzimy z jednego kraju…pytanie tylko którego? Oczywiście obiecywałyśmy sobie, że wkrótce się odwiedzimy, ale jak to zwykle bywa, czasem ‘wkrótce’ znaczy kilka lat…
Andra zaprowadziła nas do mieszkania, które wynajmuje razem z dwoma koleżankami. Przestronne trzypokojowe mieszkanie mieściło się tuż za Starym Miastem i już od początku mogłyśmy poczuć klimat tego niesamowitego miejsca. Sybin jest chyba najładniejszym miastem jakie zobaczyłyśmy podczas naszej podróży. Andra poczęstowała nas ciorbą a wieczorem poszłyśmy na kawę i długo wspominałyśmy studenckie życie na niemieckim uniwersytecie. Dużo się zmieniło przez te trzy lata, ale my wcale:-) (co chyba jest najlepszym argumentem za pójściem w końcu do fryzjera!:D
AM
Wyświetl większą mapę
01.07.2010
Wyświetl większą mapę
Wczesnym rankiem opuściłyśmy Koszyce, aby dostać się na Węgry. W kasie poprosiłyśmy o bilet w jedną stronę, lecz kasjerka upierając się sprzedała nam w obie. Okazało się, że bilet na trasie Koszyce-Miszkolc jest tańszy w obie strony (6 euro bez zniżki) niż w jedną.
Największy problem miałyśmy z wydostaniem się z Miszkolca. Mimo tego, że byłyśmy tam ok 8 rano już nie było połączeń pociągiem do Debreczyna – jednego z większych i ważniejszych węgierskich miast. Oprócz komunikacji międzymiastowej miałyśmy również problem z komunikacją międzyludzką. Jak wiadomo, języka węgierskiego w żaden sposób nie można zrozumieć, a nikt z obecnych tego ranka na dworcu Węgrów nie był w stanie nam pomóc w innym języku. W końcu na migi porozumiałyśmy się jakoś z paniami na poczcie, które dały nam do zrozumienia, jak można dostać się na dworzec autobusowy. I to dopiero początek konfrontacji kultury słowiańskiej z madziarską;-) Po dokładnym przejrzeniu zawartości portfeli zorientowałyśmy się, że zostało nam tylko kilka drobnych forintów. Trzeba było natychmiast poszukać kantoru, lecz... zanim do jakiegoś dotarłyśmy pytałyśmy bez skutku chyba z 10 osób;-D
Po nie lada sukcesie, jakim było znalezienie kantoru zjadłyśmy zasłużone śniadanie w Tesco i kupiłyśmy jakoś bilety do Debreczyna (1830 forintów).
Upalny dzień w Debreczynie spędziłyśmy głównie na pluskaniu się w licznych fontannach i obserwowaniu ludu węgierskiego.
Węgry słyną ze znakomitych zup, więc po długich poszukiwaniach wstąpiłyśmy do niepozornego baru na, jak się później okazało pyszną zupę gulaszową.
Wieczorem pojechałyśmy do naszej couchsurferki Very - bardzo sympatycznej Węgierki, która razem ze swoim chłopakiem poczęstowali nas wyśmienitą domową palinką. Chłopak Very mieszka w oddalonej o ok 70 km rumuńskiej Oradei i za każdym razem, gdy do niej przyjeżdżał musi cofać godzinę na swoim zegarku. Zakochani czasu nie liczą ;-)
Na zdjęciu: fontanna z Turulem - ważnym symbolem narodowym Węgrów. Bardzo spodobała mi się definicja Turula podsunięta mi przez Asię: "Turul – skrzyżowanie gęsi z orłem, mityczny ptak węgierski, bardzo melancholijny jak wszystko na Węgrzech" Krzysztof Varga Gulasz z Turula
MK
30.06.2010
Wyświetl większą mapę
O 11.30 wsiadamy do autobusu, który wiezie nas do Popradu. Po drodze mijamy słowackie wioski i obiecujemy sobie, że kiedyś musimy tu przyjechać. Z dala od turystycznego zgiełku, blisko do rytmu życia tutejszych górali.
W Popradzie zatrzymujemy się tylko na dworcu kolejowym. Pociąg do Koszyc odjeżdża za kilka minut. Specjalnie wybieramy wolne połączenie (ku zdziwieniu kasjerki) żeby móc do woli robić zdjęcia z okien wagonu. Przejeżdżamy przez małe miasteczka z czerwonymi dachami, poprzemysłowe skupiska fabryk, które straszą już z daleka i cygańskie wioski, dość często spotykane w tej części Słowacji.
Przed 16 jesteśmy w Koszycach. Na dworcu zostawiamy bagaże i idziemy zwiedzać miasto, przyglądać się ludziom, włóczyć się po brukowanych uliczkach i robić mnóstwo zdjęć:-) Wysyłamy również sms do naszego pierwszego hosta. Jest nim Francuz tymczasowo pracujący na Słowacji. Po krótkiej chwili dostajemy od niego wiadomość, że musi zostać trochę dłużej w pracy i czeka na nas po 20. Okazuje się, że jego mieszkanie jest w centrum Koszyc i nie będziemy musiały przemierzać połowy miasta w poszukiwaniu zapisanego adresu.
AM